Święto kamelii w Hagi

Kilka lat temu spędziliśmy w Hagi cudowny tydzień. Błądziliśmy po uroczych uliczkach, piliśmy herbatę w klimatycznych galeriach i kawiarenkach, oglądaliśmy piękne naczynia, które sądząc po zamówieniach w Nagomi, Wam również bardzo przypadły do gustu 🙂 Często wracam we wspomnieniach do tego wyjątkowego miejsca i jego klimatu. Na przełomie lutego i marca, właśnie teraz, w Hagi trwa „festiwal kamelii” – tsubaki matsuri. Na wulkanicznej górze Kasayama jest 10 hektarów kameliowego lasu. 25 tysięcy drzew zakwita czerwono – różowymi kwiatami. Japończyków szczególnie zachwyca widok tysięcy kwiatów, które spadły na leśne dróżki i przypominają o ulotności tego, co piękne… Kwitnienie kamelii w Hagi to czas radości, zabaw i imprez na świeżym powietrzu. Są występy lokalnych zespołów muzycznych, pokazy i przedstawienia, parzenie herbaty matcha a także oczywiście sezonowe ciasteczka w kształcie kwiatów kamelii.

Shouchikubai – symbole szczęścia i powodzenia

Furoshiki ozdobione motywem shouchikubai

Shouchikubai oznacza sosnę, bambus i śliwę – zestawienie trzech symboli szczęścia i powodzenia. Te trzy drzewa są w Japonii uznane za wyjątkowe ze względu na swoje symboliczne cechy. Sosna to oznaka siły, trwałości i długowieczności, symbolizuje też nieustępliwe pokonywanie trudności. Bambus to siła wzrostu i nieugiętość. Śliwa to symbol budzącej się wiosny, radości i pozytywnej energii. Shouchikubai jest często używanym motywem zdobniczym na tkaninach (kimonach, pasach obi, chustach furoshiki), obrazach czy też ceramicznych i porcelanowych naczyniach. Przedmioty z wizerunkiem sosny, bambusa i śliwy mają przynieść ich właścicielowi szczęście i powodzenie. Te trzy rośliny występują zwykle razem jako elementy ozdób noworocznych ustawianych w Japonii przed wejściem do domu.

Plantacja herbaty w Ise

Ostatnie dwa dni spędziliśmy na towarzyskich spotkaniach w Tokio i odpoczynku od napiętego planu zwiedzania, oglądania, fotografowania. Tymczasem nie napisałam jeszcze o wizycie na plantacji herbaty w Ise. Pora roku jest niestety mało sprzyjająca – ostatnie zbiory skończyły się na początku października. Plantację udało się jednak zobaczyć – równiutko przystrzyżone rzędy krzewów położone malowniczo na niewielkich wzgórzach między lasami. W tej chwili krzewy herbaciane właśnie kwitną – na zdjęciach możecie zobaczyć ich niepozorne białe kwiaty. Świeże liście poddawane są wstępnej obróbce parą wodną (przerwanie fermentacji) oraz wstępnemu suszeniu. W tej postaci (aracha) herbatę przechowuje się w chłodniach w temperaturze 5 stopni. Ze wszystkich urządzeń w wytwórni herbaty największe wrażenie zrobiło na mnie niewielkie urządzenie do proszkowania herbaty matcha i funmatsu ryokucha. Nieduży pojemnik wypełniony jest częściowo ceramicznymi kulkami. Po wsypaniu do niego liści herbaty jest on szczelnie zamykany i obraca się we wszystkie strony a liście rozcierane są na drobny proszek – przygotowanie 10 kg pyłu wymaga 24 godziny ciągłej pracy maszyny.
Marunaka seicha to mała rodzinna firma, pan Nakamura odziedziczył ją po swoim ojcu, na stałe zatrudnia tylko 6 osób. Herbata zbierana jest 3 razy w roku – w maju, pod koniec czerwca i na początku października. Pan Nakamura otrzymał za swoje produkty wiele nagród i wyróżnień, ale jest człowiekiem bardzo skromnym i poza dyplomami, które zauważyliśmy na ścianach w biurze, nie mogliśmy się zbyt wiele na ten temat dowiedzieć 🙂 W miasteczku Watarai, gdzie mieści się nasza plantacja wszystko jest związane z herbatą – większość dań w miejscowej restauracji ma jakiś herbaciany akcent – makaron, fasolowe ciasteczka, nawet ryżowe przekąski onigiri posypuje się herbatą.
Chciałabym wrócić w takie miejsce wiosną, może uda się za kilka lat…

Tokoname okiem turysty

Ceramikę z Tokoname zaprezentowaliśmy w Nagomi już 3 lata temu. Jednak wówczas nasza wizyta w tym miasteczku była poświęcona prawie tylko i wyłącznie nawiązaniu kontaktów z ceramikami. Czajniczki z Tokoname to moja perełka w galerii, zachęcam do nich wszystkich klientów zainteresowanych ceramiką do herbaty, bo to naprawdę wyjątkowe, niezwykle precyzyjnie i estetycznie wykonane naczynia. Dziś postanowiliśmy dokładniej zwiedzić miasteczko Tokoname, bo z informacji wynalezionych w internecie wynika, że naprawdę jest co oglądać. Obeszliśmy więc wzdłuż i wszerz wszystkie ceramiczne ścieżki. Ich szczególny urok polega na tym, że wzniesienia, na których położone są uliczki, umocnione zostały ceramicznymi rurami i butelkami, w których kiedyś przechowywano sake (a właściwie nieco mocniejszy alkohol shochu). Recykling, tradycja i wyjątkowy charakter tego miejsca…
Z myślą o panu Jacku i jego potłuczonym imbryczku 🙂 wypytałam dokładnie o technikę wytwarzania czarnych naczyń, które są w Tokoname prawie tak samo często spotykane jak ceglastoczerwone. Otóż okazało się, że rzeczywiście, tak jak się wszędzie podkreśla, czajniczki z Tokoname, nawet te czarne, nie są pokrywane szkliwem. Elegancki czarny kolor uzyskuje się podczas drugiego wypału, dzięki umieszczeniu naczynia w szczelnym pojemniku wypełnionym węglem. Popiół dokładnie pokrywa całe naczynie tak, że sprawia ono wrażenie jakby było wykonane z czarnej gliny. Generalnie w Tokoname nie stosuje się glazury, a wszelkie niezwykłe efekty kolorystyczne to rezultat rozmaitych „naturalnych” metod wypalania. Tej pouczającej lekcji ceramicznych technik udzielił mi pan Isomura – artysta jednej z maleńkich pracowni, które można tu znaleźć na każdym kroku. Na koniec naszej rozmowy pozwolił sobie nawet zrobić zdjęcie i był wyraźnie zadowolony, że ktoś z drugiego końca świata interesuje się jego pracą… 🙂
Po kilku godzinach wędrówek wąskimi uliczkami zjedliśmy obiad z daniem głównym w postaci ryby fugu (znanej z tego, że zawiera śmiertelną truciznę i musi być przyrządzona przez fachowca) – Marcin początkowo chciał zmienić menu na kurczaka, ale ostatecznie wykazał sie wielką odwagą i jak na razie wygląda na to, że była to dobra decyzja 🙂
Jutro czeka nas wizyta na plantacji herbaty, która dla mnie jest punktem kulminacyjnym tegorocznej podróży.

Na Shikoku przez most Seto ohashi

Kilkanaście lat temu moja siostra, miłośniczka japońskich ogrodów, „zorganizowała” nam wycieczkę do Okayamy i Takamatsu, gdzie są jedne z najpiękniejszych ogrodów w Japonii. Tak się składa, że z tej podróży najbardziej utkwił mi w pamięci przejazd 12 kilometrowym mostem pomiędzy Honshu i Shikoku. Postanowiłam zabrać Marcina na tą malowniczą przejażdżkę. Darowaliśmy sobie tym razem słynne ogrody, ale okazało się, że w maleńkim miasteczku Sakaide – pierwszym po zjeździe z mostu na Shikoku trafiliśmy supełnie przypadkowo na piękny i niezwykle zadbany japoński ogród Kofuen – może nieznany i nie opisywany w przewodnikach ale naprawdę warty odwiedzenia. Po drugiej stronie – na Honshu, pojechaliśmy do miasteczka Kojima a stamtąd na górę Washuzan, z której rozciągają się wspaniałe widoki na most i wysepki na morzu Setonaikai. Szczerze polecam taką wycieczkę w okolicach Okayamy. Po południu wybraliśmy się do miejscowości Kurashiki słynącej z tradycyjnej architektury i „klimatycznych” miejsc. Galerie, kawiarnie, wąskie uliczki, lokalne wytwórnie sake… naprawdę niezwykłe miejsce, super na spędzenie leniwego, słonecznego popołudnia. Klienci Nagomi często pytają mnie o sake – czy jest smaczna itp. Zawsze uważałam, że niestety, ale w smaku przypomina kiepsko zrobiony bimber… i… od dziś zmieniłam zdanie. Sake, którą kupiliśmy w małym sklepiku przy wytwórni (i wypiliśmy na ławeczce przed sklepem 🙂 ) to po prostu zupełnie inny alkohol – delikatny, lekko słodkawy smak z wyraźnym ryżowym akcentem. Cóż, człowiek myśli, że już wszystkiego spróbował a tu niespodzianka! Z innych niezwykłych odkryć mogę jeszcze dodać, że Kojima i Kurashiki to miejcowości, z których pochodzą oryginalne japońskie jeansy (!) 🙂 Dowiedzieliśmy się o tym w designerskiej knajpce, którą wybraliśmy na obiad ze względu na ciekawe, jeansowe krzesełka przy barze.
Na największe atrakcje Okayamy – zamek i słynny ogród korakuen zabrakło nam już czasu, ale Marcin twierdzi, że jakoś to przeżyje 🙂

Bizenyaki

Mam nadzieję, że nie zanudzę, ale dziś znów będzie… o ceramice! Tym razem zatrzymaliśmy się w Okayamie, a stąd w niecałą godzinę można dotrzeć lokalnym pociągiem do miejscowości Imbe – ośrodka ceramicznego bizenyaki. Estetyka bardzo zbliżona do opisanej już tanbayaki – surowa, nieszkliwiona glina, naturalne kolory i ascetyczne formy. Tym razem wdałam się w bardziej wnikliwe rozmowy z ceramikami i muszę poprawić swój post o tanbayaki, bo tu podobnie wytwarza sie ceramikę – efekt podobny do „glazury” na naczyniu otrzymuje się nie z dymu, ale z popiołu drzewa sosnowego. Posypuje się nim częściowo powierzchnię naczynia a popiół pod wpływem ognia zmienia się w błyszczącą powłokę. Technika ta zwana jest yakishime. Inne efekty kolorystyczne otrzymuje się np. dzięki ustawieniu naczynia bliżej lub dalej od źródła ognia. Tradycyjne piece noborigama rozpalane są zwykle tylko kilka razy w roku, wówczas wypala się w nich po kilkaset lub kilka tysięcy naczyń. Piec opala się drewnem sosnowym, ogień musi być podtrzymywany stale przez kilkanaście (!) dni, więc na zmianę pracują przy nim 3 osoby po 8 godzin. Ceramika bizen ma podobno doskonałe właściwości oczyszczające wodę. Np. kwiaty w wazonie z bizenyaki będą stały dłużej niż w szklanym, a sake i herbata z naczyń bizen smakuje wyjątkowo ze względu na tę właśnie cechę ceramiki… W niektórych pracowniach można kupić kulki ceramiczne wraz z „instrukcją obsługi”. I tak dotowania ryżu należy wrzucić jedną kulkę, co pozwoli wydobyć wyjątkowe walory smakowe potrawy, do kąpieli np. trzeba użyć 10 kulek itp. Oczywiście musiałam kupić ten wynalazek i koniecznie przetestuję go po powrocie 🙂
Jutro Marcin będzie mógł trochę się oderwać od tych fascynujących ceramicznych doznań, ponieważ robimy sobie typowo turystyczny dzień – oglądamy krajobrazy i inne takie tam… a potem czeka nas jeszcze wizyta na plantacji herbaty i kilka dni w zatłoczonym Tokio.

Jidai matsuri – tysiąc lat historii na ulicach Kioto

Dziękuję za wszystkie komentarze, bardzo nam miło, że możemy podzielić się wrażeniami z podróży i choć trochę jeszcze bardziej przybliżyć Wam Japonię. Jeśli chodzi o tanbayaki w Nagomi – temat jest „trudny”, nie chcę wchodzić w szczegóły, ale nie zawsze Japończycy są delikatnie mówiąc otwarci na nowe wyzwania… nie wyczerpałam jeszcze wszystkich sposobów, ale te najprostsze niestety tym razem nie zadziałały…
Tymczasem dziś w Kioto mieliśmy wyjątkowe szczęście trafić na widowisko zwane jidai matsuri. Od 1895r., zawsze 22 października ulicami Kioto przechodzi procesja upamiętniajca rocznicę przeniesienia stolicy do Kioto (z miejscowości Nara – w 795r.). Ponad 2 tysiące uczestników przebranych w autentyczne stroje z poszczególnych okresów historycznych – wojownicy i damy dworu, chłopi i mieszczanie, tysiąc lat historii można praktycznie dotknąć – po ulicach jadą powozy i suną lektyki, rozbrzmiewa muzyka bębnów, fletów i innych tradycyjnych instrumentów, historyczne postaci wyposażone są w autentyczne akcesoria – miecze, łuki, zbroje, kosze kwiatów, skrzynie z laki i inne niezwykłe przedmioty o nieznanym mi przeznaczeniu. Kilka godzin w pełnym słońcu, w pełnym bojowym rynsztunku lub też dworskich szatach – podziwiam wszystkich starszych i zupełnie małych uczestników procesji. Wrażenia oglądających – niezapomniane, ponieważ te same stroje na manekinach w muzeum to zupełnie inna historia…

Japońskie maniery nad miską makaronu :)

Oboje z Marcinem uwielbiamy japońskie zupy z makaronem – grubym pszennym udon i tym cieńszym z gryczanej mąki – soba. Oprócz makaronu w zupie zwykle znajdziemy drobno pokrojony szczypiorek, czasem startą rzepę daikon, płatki suszonej ryby – katsuobushi. To wersja podstawowa, bardziej „wypasione” opcje to specjalnie przyrządzony ser tofu, tempura warzywna lub krewetkowa i inne smakołyki – zawsze jest to danie smaczne, sycące i mało wyczerpujące finansowo, a w podróży to też nie jest bez znaczenia 🙂
W Tachikui na festiwalu tanbayaki obok ceramiki były też oczywiście lokalne przysmaki – m.in. ręcznie ugniatany na miejscu makaron soba – taki jak u japońskiej babci na wsi 🙂 Rewelacja! Zdjęcia z wygniatania i gotowe danie możecie zobaczyć wyżej.
Tymczasem moje makaronowe doświadczenia w Japonii zawsze przypominają mi o różnicy kultur… w Japonii bowiem w dobrym tonie jest „wsiorbywanie” długich makaronowych nitek, absolutnie nie powinno się ich odgryzać. No cóż, nie raz już słyszałam szepty za plecami – „ej, zobacz jak ten gaijin je udon!”. Niestety maniery wysysamy chyba z mlekiem matki – siorbać nie potrafię i już, choć wiem, że różnica kultur i inne takie… W każdym razie w makaronowych knajpach zawsze przypomina mi się, że jednak co kraj to obyczaj 🙂

Tanbayaki matsuri

Maleńka wioska zagubiona gdzieś w górach w okolicy miejscowości Sasayama. Tu, wśród poletek ryżu i czarnej fasoli, wśród sadów mandarynkowych, w kilkudziesięciu pracowniach ukrytych w wąskich górskich uliczkach, powstaje zjawiskowa ceramika tanbayaki. Ta najbardziej klasyczna wypalana jest w tradycyjnych piecach noborigama. Ciemne naczynia są nieszkliwione, naturalne wzory tworzą się w piecu pod wpływem zmian temperatury i w efekcie działania dymu z drzewa sosnowego, którym opalane są piece. Ascetyczna estetyka wabi – sabi jest tu namacalna zarówno w formie i charakterze naczyń jak i w aranżacji galerii, w których są eksponowane. Mam nadzieję, że zdjęcia chociaż trochę oddają ten klimat. Generalnie to właściwie trudno mi opisać ten dzień pełen wrażeń, bo estetyczny zarót głowy jeszcze nie minął, a chwile spędzone w galeriach i pracowniach, opowieści o ceramicznych mistrzach, pogawędki przy zielonej herbacie – to pozostanie w pamięci na zawsze. Kilka godzin to zdecydowanie za mało żeby nasycić się tym wyjątkowyn klimatem, odwiedzić spokojnie wszystkie miejsca, spróbować lokalnych przysmaków i pospacerować wśród ryżowych pól… postanowiliśmy powtórzyć jutro naszą wycieczkę, bo matsuri wciąż trwa i ceramicy jutro też otwierają przed gośćmi swoje domy i pracownie.

Kiyomizuyaki matsuri

Japonia jest jednak bardzo daleko… wczorajsza podróż tak nas zmęczyła, że nie było nawet szansy na włączenie komputera.
Za to dziś od rana atrakcje oczywiście ceramiczne – festiwal ceramiki Kiyomizuyaki w Kioto. Obecnie ceramikę wytwarzaną w Kioto i okolicach nazywa się zamiennie Kyo-yaki lub Kiyomizu-yaki, chociaż nie jest to do końca uprawnione, ale nie będę teraz wchodzić w historyczne zawiłości.
Generalnie za typową dla tego stylu uważa się porcelanę malowaną w niebieskie wzory. Często stosuje się także inne kolory do ozdabiania naczyń – czerwony, zielony, żółty, złoty. Naczynia są bardzo kolorowe, niestety nie jest to moja ulubiona stylistyka, ale bardzo mi pasuje do dworskiego przepychu arystokratycznego Kioto. Wiele pracowni obok klasycznych kolorowych naczyń wytwarza także ceramikę w stylu zwanym mishima. Jego nazwa pochodzi od nazwy świątyni Mishima Taisha (pref. Shizuoka), ale ceramika w tym stylu powstaje w wielu regionach Japonii. Kolorystyka naczyń mishima jest bardzo zbliżona do ceramiki hagiyaki – szarości, ciepłe odcienie beżu i delikatnej brzoskwini. Charakterystyczne zdobienia są żłobione lub wyciskane specjalnymi stemplami. No cóż – kolejny talerzyk, czarka i miseczka powędrowały do mojego plecaka…
Jutro kolejne ceramiczne matsuri – tym razem to święto tambayaki w małym miasteczku niedaleko Osaki.